To blog opowiada o mojej końskiej pasji. Piszę tu o koniach i jeździectwie, mojej wielkiej miłości, o figurkach koni, które zbieram, marki Schleich-S... niemal o wszystkim, co jest związane z końmi.
Zapraszam do czytania!

czwartek, 4 czerwca 2015

Na górze słońce, na dole bursztyny; czyli horsefan w Sobieszewie

Cześć!

Od czego by tu zacząć... po pierwsze, klasycznie - horsefan znowu zniknął. A co mianowicie się stało? Testy na zakończenie roku, jupikajej! (I zdarzył się cud - nie oblałam matmy, miałam solidną czwórkę... ach, czuję się taka dumna:))
Po drugie, w ostatnim poście, z tego, co zauważyłam, pisałam coś o jakiejś sesji z moimi od dawna nietykanymi przeze mnie figurkami.
Otóż dzisiaj, w Boże Ciało, kiedy to akurat moje ciało postanowiło się obudzić o szóstej i już nie zasnąć, spakowałam z rodzicami mojego puchatego mopsa do auta i udaliśmy się na Wyspę Sobieszewską, gdzie przepenetrowaliśmy prawie pół plaży (pewnie i tak przesadzam, ale co z tego - ważne, że daje to jakiś dramatyczny efekt;p)  w poszukiwaniu bursztynu.

I co mianowicie ma to wspólnego z końmi? To, że wreszcie udało mi się zrobić jakąś porządną (choć niewielką) sesję zdjęciową z klaczą lipicańską z 2014 roku.

Oto efekty:

Plaża prezentowała się mniej więcej o tak:)













 Cóż więcej mówić? Pogrzebałam nieco w tym piachu, coś tam wydobyłam.

Chce wakacje. Od zaraz.

Pozdrawiam

horsefan

piątek, 17 kwietnia 2015

Jak to się zaczęło, czyli jak horsefan... został horsefanem

Dzień dobry, cześć i czołem!

Kiedy coraz częściej zaglądam na tego bloga i przeglądam starsze posty, coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo się zmieniłam, a on wraz ze mną. Widzę zmiany zarówno w stylu pisania, jak i w częstotliwości pojawiania się wpisów.

Dzisiaj stwierdziłam, że nadszedł czas na małą retrospekcję.




* * *

Moja przygoda z końmi zaczęła się stosunkowo wcześnie. 
Z czego, co wiem o sobie od moich rodziców, kiedy byłam mała, charakteryzowały mnie: niechęć do jedzenia, niesamowite gadulstwo oraz ogromne zainteresowanie światem dookoła. Inne, niż u innych dzieci - mnie najbardziej fascynował świat nauki, z początku głównie astronomia. Do dziś w głowie tkwi mi sytuacja z przedszkola, kiedy pani kazała nam się rozsiąść w kółku i zadała jedno, z pozoru proste pytanie: "Dzieci, a co to jest Mars?". W kółku, a raczej jajku, zawrzało. Kilkoro dzieciaków podniosło rączki, w tym ja. Wówczas pani pokazała na mnie, a Zosia - jak to Zosia - powiedziała to, co wiedziała; że Mars to planeta układu słonecznego, że jest czerwona, ile ma księżyców... i cała sala wybuchła śmiechem. Pani popatrzyła na mnie współczująco i powiedziała: "Ależ Zosiu, Mars to przecież batonik!". Ten dzień na długo pozostał mi w głowie i, niestety, astronomia odeszła na dalszy plan.
Ale, zaraz, o czym to ja miałam? O koniach, hm...

Wracając do tej historii, miałam jeszcze jedną pasję w zanadrzu - konie, ogólnie jazdę konną. Jak w przypadku wielu miłośników jazdy z mojego pokolenia, zaczęło to się od filmu "Mustang z Dzikiej Doliny", który nawet do dziś oglądam i nawet jako dorosła panna - jak to zacnie niegdyś ujęła moja babcia - uczęszczająca do gimnazjum ryczę jak bóbr. I kiedy to robię, przed oczami staje mi obraz małej mnie ciągnącej tatę za nogawkę od spodni i proszącej: "Tatusiu, tatusiu, a naucz mnie jeździć na koniku, proooooszęęęę!". Ja mogłam tak ciągnąć w nieskończoność, natomiast nogawki od spodni już tyle wytrzymać nie mogły.
Więc tata zapisał mnie na lekcje jazdy konnej w Gdyni. Nawet pamiętam jeszcze mojego pierwszego wierzchowca - Kier. Był maści kasztanowatej. Nie chciałam jeździć na innych koniach, to zawsze musiał być on. (Cóż raz mi się zdarzyło jechać na innym, ale to, ekhem, inna historia...)
Z czasem, na kilka lat, przestałam chodzić do stadniny. Już nie pamiętam, z jakiego powodu. Może dlatego, że Kiera wywieźli gdzieś indziej, z czym nie mogłam się pogodzić... 
Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie mój wujek, któremu po dziś dzień jestem wdzięczna.
A co mianowicie zaszło? 
Może część Czytelników zna już tę historię. Miała ona miejsce latem, rok (tak sądzę przynajmniej), zanim poszłam do pierwszej klasy podstawówki. Bawiłam się w swoim pokoju, jednak w jednej chwili przerwał to mój tata. Wszedł i powiedział, że dzwonił wujek Waldek. Po tym potoczyło się kilka zdań, w których znaczenie nie mogłam uwierzyć. To była zbyt dobra wiadomość. A ów wiadomością było to, że wujek kupił trzy konie rasy huculskiej; dwie klacze (matkę i córkę) oraz młodziutkiego ogiera. Tata oznajmił, że wujek się pyta, którego konia bym chciała. Byłam wniebowzięta. Od razu powiedziałam, że chcę ogiera.


Wkrótce pojechaliśmy do Krakowa i wujek zabrał nas do koni. Kłusowały swobodnie po polu, a ja patrzyłam na nie, śmiejąc się i skacząc z radości. W przeciwieństwie do mojej mamy, która bała się, czy sobie czegoś nie zrobię, ale obeszło się bez szkód. I między mną a Pankiem - tym ogierem - zaczęła się rozwijać swoista przyjaźń, która trwa do dziś, pomimo tego, że tak rzadko się widzimy.  
W latach 2011-2012 zainteresowałam się figurkami koni niemieckiej marki Schleich-S, którym uwielbiałam cykać fotki w ogrodzie. W maju 2012 roku narodził się ten blog. W pamięci pozostały mi pierwsze emocje z nim związane. Uwielbiałam pisać. W czerwcu dodatkowo zaczęłam grać na Howrse, co jeszcze bardziej pogłębiło tę pasję.
Około roku później udało mi się zapisać na lekcje jazdy konnej w pewnej uroczej miejscowości na niedalekich Kaszubach. Z początku zapowiadało się nieźle i rzeczywiście przez jakiś czas było.
Jednak mój instruktor - bądźmy szczerzy - miał mnie w nosie. Zrozumiałam to chyba po trzech miesiącach (chyba jednak zbyt się jarałam końmi, by to wcześniej zauważyć). Nie interesowało go to, jak jadę, tylko co jakiś czas krzyczał jakieś niezrozumiałe treści. Najczęściej to po prostu gadał z kimś na boku. Szczyt ignorancji.
W końcu miarka się przebrała i przestałam tam uczęszczać.
Jakiś czas w ogóle nie jeździłam. Nie starałam się nawet szukać jakiejś stadniny.
Z czasem zauważyłam, że moje zainteresowanie końmi zaczęło zanikać, wypchnięte przez szkołę i inne zainteresowania. I to mnie zaczęło martwić... w sumie, myśląc o tym, nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Latem jednak ostatecznie się zebrałam i znalazłam razem z mamą bardzo dobrą stadninę. Jestem z niej zadowolona, jednak w ostatnich miesiącach nie byłam tam ani razu, ponieważ pewne anomalie, że tak powiem (czytaj: choróbska, basen, i jeszcze raz choróbska + wyjazdy), mi na to nie pozwoliły.
I co dalej?
Staram się wymyślić, o czym by tu napisać. Czytam książki, rysuję konie, zamierzam również zrobić mini-sesję moim figurkom.
Czy blog odżyje? Taką mam nadzieję. Liczę również na wsparcie od Was, Czytelnicy. Liczę również na to, że nauczyciele przestaną tyle zadawać (jednak nic jak na razie nie zapowiada takiego nagłego zwrotu akcji) i na to, że wrócę do jazdy na tak długo, jak to możliwe...

Ufff. Udało się. Oto moja końska historia. A jakie są Wasze?

Pozdrawiam

horsefan

niedziela, 29 marca 2015

Konie na Wschodzie: Chiny

Cóż, po takim czasie nieobecności muszę przyznać, że zainteresowałam się końmi w różnych częściach świata na nowo. Ostatnio moje serce podbił Daleki Wschód, czyli tym razem horsefan zabierze was na wycieczkę właśnie do starożytnych Chin:)



Wkład Chińczyków w światową kulturę jest powszechnie znany, jednak mało kto wie, jak innowacyjni okazali się oni w hodowli koni.
Zacznijmy od tego, że z początku mieszkańcy kraju nad Żółtą Rzeką nie byli wielkimi entuzjastami tych zwierząt. Do utworzenia jazdy, dróg umożliwiających szybki transport oraz stworzenia własnej hodowli zmusiły ich najazdy dzikich, koczowniczych plemion, choćby Hunów. Wielki Mur Chiński zaczęto budować już w VI w. p.n.e. Natomiast w latach 259-210 p.n.e. mur osiągnął długość 2253 km.
Idea wykorzystania konia pojawiła się w Chinach dopiero ok. III w. p.n.e., kilka stuleci po utworzeniu silnej jazdy w armiach Bliskiego Wschodu. Podobnie jak choćby Rzymianie, Chińczycy byli ludem praktycznym, potrafili się zorganizować i rządzić. To właśnie oni zrobili przełom w zaprzęganiu koni do pojazdów kołowych, który był znany dużo wcześniej, choćby w Egipcie. Ów przemiana polegała na tym, że Chińczycy wymyślili natylnik - pas, który opasuje konia poniżej guzów kulszowych i umożliwia mu wyhamowanie pojazdu. Za ich dzieło uważa się także uprząż szorową, a później także chomąto, dzięki którym koń jest w stanie maksymalnie wykorzystać swoją siłę pociągową. Ok. 1300 r. p.n.e. Chińczycy tak udoskonalili pojazdy kołowe, że znacznie przewyższały one dokonania sąsiednich ludów. Im także zawdzięczamy pojazd jednokonny wyposażony w dwie dyszle oraz tandemu, tj. zaprzęgu, w którym pojazd ciągnęły dwa konie, jeden za drugim, co znacznie usprawniało ruch dwukierunkowy na wąskich drogach.
Podczas panowania dynastii Cin (221-206 r. p.n.e.) zostało ujednolicone pismo oraz system miar i wag. Na przykład, istniały dwa wymiary osi wozu: wąski i szeroki. Punktem odniesienia była szerokość dróg, choć niektóre z nich były tak szerokie, że mogły pomieścić trzy pojazdy obok siebie. W takich miejscach ruch odbywał się znacznie szybciej.

Niebiański Koń z czasów dynastii Han
Aż do III w. p.n.e. Chińczycy byli zmuszeni odpierać ataki koczowniczych plemion, posługując się piechotą przewożoną wozami. Piesi żołnierze nie mogli jednak się równać z szybkimi, przywykłymi do walki w terenie jeźdźcami.
Od połowy II w. p.n.e. Chińczycy, za panowania cesarza Wu Ti, zaczęli pozyskiwać i hodować takie konie, które umożliwiłyby chińskiej armii prześcignąć i pobić jazdę wroga.
Po kilku próbach zajęcia terytorium cesarstwa przez wojowniczych Hunów, Wu Ti zdecydował się na wysłanie posłów do Baktrii, aby ci kupili słynne Złote Konie z Samarkandy, przeznaczone do hodowli. Ich rodowód sięga koni niziejskich. Znane były one jako konie niebiańskie/niebieskie lub konie z Ili, o "krwawym pocie". (To ostatnie określenie wzięło się stąd, że wiele z nich miało charakterystyczne, czerwone plamy. "Twórcą" ów plam był pasożyt skóry; na skutek uszkodzenia tkanki następowało niewielkie krwawienie, a pot zmieszany z krwią tworzył substancję o różowym zabarwieniu.)
Chińczycy pozyskiwali konie z Turkiestanu, w okolicy górnego biegu rzeki Syr-daria oraz z Fergany, w górach Tien Szan. W starożytności te tereny słynęły z hodowli koni. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że konie z Ili i Fergany to przodkowie rasy achał-tekińskiej oraz spokrewnionej z nimi rasy turkmeńskiej. Są to rasy typowo pustynne, o dużej wytrzymałości.

W latach 138-126 p.n.e. aż dziesięć misji zostało wysłanych na wcześniej wspomniane terytoria, a także do Aorsi, Tajnanu, Jue-czi i Partii. W zamian za takie kosztowności jak jedwab, nefryt i koral, Chińczycy nabywali swoje upragnione zwierzęta. Wszystko działo się bez przeszkód do momentu, gdy grupa wysłanników została zamordowana z rozkazu władcy Fergany. Wu Ti postanowił się wówczas zemścić i w 104 r. p.n.e. wysłał tam swoją armię. Odległość dzieląca oba kraje liczyła sobie ok. 4827 km i musieli ją przebyć chińscy żołnierze, tylko po to, by zdobyć słynne Niebiańskie Konie. W rezultacie tego kosztownego przedsięwzięcia Chińczycy stali się posiadaczami 3000 koni przeznaczonych do hodowli; dzięki temu wkrótce otworzyli własne stadniny. Później, za panowania dynastii Tang w VII w. n.e., na wapiennych, północnych stepach, otworzono stajnie, w których łącznie żyło 750.000 koni.

Podsumowując, wyprawy Wu Ti za Wielki Mur oraz utworzenie sprawnej jazdy utrwaliło wpływy cesarstwa w Azji oraz doprowadziło do powstania szlaków handlowych prowadzących do Chin, które zachowały swoje znaczenie do 1911 roku, do upadku dynastii Mandżurskiej, której kres spowodowany był przez ekspansję nowej cywilizacji.


Cóż, muszę przyznać, że Chiny od dawna zajmują wysokie stanowisko na mojej liście miejsc na podróż, mam nadzieję, że kiedyś zobaczę Wielki Mur - wtedy będę mogła wyobrażać sobie czasy walk o konie w Azji...

Pozdrawiam

horsefan

sobota, 28 lutego 2015

Przodkowie koni - Koń Leśny


Nazwa polska: Koń Leśny
Inna nazwa: koń Dyluwialny (ze względu na okres, w jakim najprawdopodobniej żył)
Nazwa łacińska: Equus caballus silvaticus
Wysokość: ok. 152 cm
Waga: ok. 545 kg
Przeżył do: okresu postglacjalnego (już jako Equus caballus germanicus)

Większość naukowców nie jest zgodna, co do danych, jakie przedstawiłam powyżej, niektórzy nawet negują istnienie ów "Konia Leśnego".
Zakładając jednak, że istniał, nie był tak ciężki jak współczesne rasy pociągowe ("tylko" 545 kg), ale jednak masywny i miał grube, umięśnione nogi. Pokryty grubą sierścią, z gęsto owłosionym ogonem, grzywą oraz szerokimi kopytami był przystosowany do życia na podmokłych terenach. Aby mieć jeszcze większe szanse na przetrwanie, jego sierść mogły pokrywać plamy lub mogła być jakiegoś ciemnego koloru, coś pomiędzy brązowym a czarnym. Środowisko, w którym prawdopodobnie żyły, powstało w okresach pomiędzy zlodowaceniami. Były to głównie podmokłe, zalesione obszary.

Niektóre dowody zdają się mówić, że taki ciężki typ konia (w sensie budowy, nie wagi) występował już w plejstocenie, czyli ok. miliona lat temu. Szczątki powolnego, ciężkiego zwierzęcia znalezione w Skandynawii mogą należeć do któregoś z krewniaków Konia Leśnego. Pozostaje to jednak zagadką, gdyż ów szczątki pochodzą sprzed 10.000 lat, a pozostałe, głównie pochodzące z północno-zachodnich Niemiec szacuje się na ok. 3000 lat. Ponadto, te z Niemiec wykazują większe podobieństwo do współczesnego szwedzkiego konia zimnokrwistego oraz mniej szlachetnych ras koni pociągowych.



* * *

Przepraszam za brak zdjęć, ale szanowny wujek Google nie okazał się być łaskawy...

Pozdrawiam

horsefan

niedziela, 25 stycznia 2015

Końska paleta barw

Osobiście uważam, że nie powinno się oceniać konia wyłącznie po jego barwie, ponieważ, jak mówi pewne powiedzenie: "dobry koń nie ma maści". Niestety, nie przemawia to do wszystkich amatorów koni, gdyż dość często zdarza się, że właściciel oddaje źrebaka na rzeź tylko z powodu nieodpowiedniej maści...



Rzecz jasna, wielu fanów jazdy końskiej ma swoje preferencje kolorystyczne. U niektórych, jak u mnie, zależy to od tego, jakie barwy (nie tylko te "końskie") lubię w danym czasie.


Maść siwa -żaden koń nie rodzi się siwkiem, a jeśli kiedykolwiek ktoś Wam powie, że widział siwego źrebaka, to literalnie kłamie. Siwa maść pojawia się z wiekiem, jest to coś podobnego do naszego "siwienia za młodu". Tempo owego siwienia jest cechą indywidualną konia, jedne siwieją w ciągu pierwszych trzech lat swojego życia, inne potrzebują siedmiu. Takie wierzchowce zazwyczaj rodzą się bardzo ciemne. Doskonałym przykładem jest choćby Parasol, koń mojego wujka. Urodził się gniady, a teraz jest szary jak myszka z białymi plamami na zadzie i głowie, które ciągle się powiększają. Oznacza to, że przyszedł na świat jako maścisty. Podobnie się dzieje w przypadku niektórych karych, gniadych, kasztanowatych czy srokatych koni.


Maść kara - przeciwieństwo maści siwej. Osobniki tej maści rodzą się czarne i większość z nich jest taka do końca życia. Czarne mają zarówno włosy sierści, jak i grzywy oraz ogona. Czasem zdarza się, że koń ma tzw. metaliczny odcień, co oznacza, że jego/jej sierść błyszczy się jak metal. Te natomiast, które się nie błyszczą, nazywamy grafitowymi.


Kasztanowaty
Maść kasztanowata i gniada - wiele osób ma kłopoty z odróżnieniem tej maści od gniadej, choć w rzeczywistości jest to całkiem łatwe - u koni kasztanowatych grzywa i ogon są tego samego odcienia brązowego, natomiast u koni gniadych grzywa i ogon są czarne, czasem końcówki włosów mogą być jaśniejsze od reszty. Jako ciekawostkę mogę podać, że dzięki genowi rozjaśniającemu umaszczenie u kasztanków można dochować się konia maści izabelowatej.

Gniady

Izabelowaty
Maści izabelowata, bułana oraz cremello - jak wspominałam powyżej, są często potomkami koni kasztanowatych. Obie te maści są kremowe, jednak u tych pierwszych grzywa jest bardzo jasna, niemal biała, zaś u tych drugich czarna lub ciemnobrązowa.
Jednak wyhodowanie konia maści izabelowatej czy bułanej jest trudną sztuką. Czasem "defektem" tych starań jest mlecznobiały wierzchowiec o niebieskich oczach. W Anglii, w hrabstwie Dartmoor, skąd pochodzi rasa kucyków o tej samej nazwie, często porównuje się oczy koni maści cremello do barwy nieba nad trzęsawiskami.
Ups, prawie zapomniałam... W hrabstwie Dartmoor znana jest również opowieść o hrabinie Isabelli, która w chwili, gdy jej mąż wyruszał na wojnę, przysięgła, że nie wypierze ani nie zmieni swojej koszuli dopóty jej małżonek nie wróci. A tak się złożyło, że wojna trwała lat siedem i kiedy hrabina wreszcie mogła zmienić tę część ubioru, miała ona barwę taką samą, jak futro koni maści izabelowatej - stąd nazwa.

Bułany
Cremello

 
Srokaty

 Maści srokata i tarantowata - również nietypowa, trudna to uzyskania maść. Wielu amatorów jazdy konnej marzy, aby takiego źrebaka uzyskać ze swojej jednolitej klaczy i przebywa długą, krętą drogę by odnaleźć odpowiedniego ogiera tej maści. Niestety, matka natura jest okrutna i są oni przeważnie zawiedzeni. Dla takich mam jedną radę: znajdźcie klacz z grupy tzw. Paint Horses, jak Pinto, Quarter Horse, Knabstrup czy Appaloosa, bo to od nich najczęściej otrzymuje się srokate czy tarantowate potomstwo.

Tarantowaty

Pozdrawiam i życzę miłych ferii

horsefan

niedziela, 11 stycznia 2015

Nowy Rok 2015!

Witam wszystkich w 2015 roku!

Od Sylwestra minęło "zaledwie" 11 dni, a jak zerknęłam sprawdzić, co i jak na tym blogu, zauważyłam, że ostatni post pojawił się w listopadzie.
Dość dawno, co?
W tym roku postanowiłam, że postaram się pisać w mniejszych odstępach czasowych, lecz jeśli mi się to nie uda, to lepiej pisać rzadziej, ale z sensem, prawda?

Wszystkiego najlepszego w tym roku życzy

horsefan