To blog opowiada o mojej końskiej pasji. Piszę tu o koniach i jeździectwie, mojej wielkiej miłości, o figurkach koni, które zbieram, marki Schleich-S... niemal o wszystkim, co jest związane z końmi.
Zapraszam do czytania!

piątek, 17 kwietnia 2015

Jak to się zaczęło, czyli jak horsefan... został horsefanem

Dzień dobry, cześć i czołem!

Kiedy coraz częściej zaglądam na tego bloga i przeglądam starsze posty, coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo się zmieniłam, a on wraz ze mną. Widzę zmiany zarówno w stylu pisania, jak i w częstotliwości pojawiania się wpisów.

Dzisiaj stwierdziłam, że nadszedł czas na małą retrospekcję.




* * *

Moja przygoda z końmi zaczęła się stosunkowo wcześnie. 
Z czego, co wiem o sobie od moich rodziców, kiedy byłam mała, charakteryzowały mnie: niechęć do jedzenia, niesamowite gadulstwo oraz ogromne zainteresowanie światem dookoła. Inne, niż u innych dzieci - mnie najbardziej fascynował świat nauki, z początku głównie astronomia. Do dziś w głowie tkwi mi sytuacja z przedszkola, kiedy pani kazała nam się rozsiąść w kółku i zadała jedno, z pozoru proste pytanie: "Dzieci, a co to jest Mars?". W kółku, a raczej jajku, zawrzało. Kilkoro dzieciaków podniosło rączki, w tym ja. Wówczas pani pokazała na mnie, a Zosia - jak to Zosia - powiedziała to, co wiedziała; że Mars to planeta układu słonecznego, że jest czerwona, ile ma księżyców... i cała sala wybuchła śmiechem. Pani popatrzyła na mnie współczująco i powiedziała: "Ależ Zosiu, Mars to przecież batonik!". Ten dzień na długo pozostał mi w głowie i, niestety, astronomia odeszła na dalszy plan.
Ale, zaraz, o czym to ja miałam? O koniach, hm...

Wracając do tej historii, miałam jeszcze jedną pasję w zanadrzu - konie, ogólnie jazdę konną. Jak w przypadku wielu miłośników jazdy z mojego pokolenia, zaczęło to się od filmu "Mustang z Dzikiej Doliny", który nawet do dziś oglądam i nawet jako dorosła panna - jak to zacnie niegdyś ujęła moja babcia - uczęszczająca do gimnazjum ryczę jak bóbr. I kiedy to robię, przed oczami staje mi obraz małej mnie ciągnącej tatę za nogawkę od spodni i proszącej: "Tatusiu, tatusiu, a naucz mnie jeździć na koniku, proooooszęęęę!". Ja mogłam tak ciągnąć w nieskończoność, natomiast nogawki od spodni już tyle wytrzymać nie mogły.
Więc tata zapisał mnie na lekcje jazdy konnej w Gdyni. Nawet pamiętam jeszcze mojego pierwszego wierzchowca - Kier. Był maści kasztanowatej. Nie chciałam jeździć na innych koniach, to zawsze musiał być on. (Cóż raz mi się zdarzyło jechać na innym, ale to, ekhem, inna historia...)
Z czasem, na kilka lat, przestałam chodzić do stadniny. Już nie pamiętam, z jakiego powodu. Może dlatego, że Kiera wywieźli gdzieś indziej, z czym nie mogłam się pogodzić... 
Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie mój wujek, któremu po dziś dzień jestem wdzięczna.
A co mianowicie zaszło? 
Może część Czytelników zna już tę historię. Miała ona miejsce latem, rok (tak sądzę przynajmniej), zanim poszłam do pierwszej klasy podstawówki. Bawiłam się w swoim pokoju, jednak w jednej chwili przerwał to mój tata. Wszedł i powiedział, że dzwonił wujek Waldek. Po tym potoczyło się kilka zdań, w których znaczenie nie mogłam uwierzyć. To była zbyt dobra wiadomość. A ów wiadomością było to, że wujek kupił trzy konie rasy huculskiej; dwie klacze (matkę i córkę) oraz młodziutkiego ogiera. Tata oznajmił, że wujek się pyta, którego konia bym chciała. Byłam wniebowzięta. Od razu powiedziałam, że chcę ogiera.


Wkrótce pojechaliśmy do Krakowa i wujek zabrał nas do koni. Kłusowały swobodnie po polu, a ja patrzyłam na nie, śmiejąc się i skacząc z radości. W przeciwieństwie do mojej mamy, która bała się, czy sobie czegoś nie zrobię, ale obeszło się bez szkód. I między mną a Pankiem - tym ogierem - zaczęła się rozwijać swoista przyjaźń, która trwa do dziś, pomimo tego, że tak rzadko się widzimy.  
W latach 2011-2012 zainteresowałam się figurkami koni niemieckiej marki Schleich-S, którym uwielbiałam cykać fotki w ogrodzie. W maju 2012 roku narodził się ten blog. W pamięci pozostały mi pierwsze emocje z nim związane. Uwielbiałam pisać. W czerwcu dodatkowo zaczęłam grać na Howrse, co jeszcze bardziej pogłębiło tę pasję.
Około roku później udało mi się zapisać na lekcje jazdy konnej w pewnej uroczej miejscowości na niedalekich Kaszubach. Z początku zapowiadało się nieźle i rzeczywiście przez jakiś czas było.
Jednak mój instruktor - bądźmy szczerzy - miał mnie w nosie. Zrozumiałam to chyba po trzech miesiącach (chyba jednak zbyt się jarałam końmi, by to wcześniej zauważyć). Nie interesowało go to, jak jadę, tylko co jakiś czas krzyczał jakieś niezrozumiałe treści. Najczęściej to po prostu gadał z kimś na boku. Szczyt ignorancji.
W końcu miarka się przebrała i przestałam tam uczęszczać.
Jakiś czas w ogóle nie jeździłam. Nie starałam się nawet szukać jakiejś stadniny.
Z czasem zauważyłam, że moje zainteresowanie końmi zaczęło zanikać, wypchnięte przez szkołę i inne zainteresowania. I to mnie zaczęło martwić... w sumie, myśląc o tym, nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Latem jednak ostatecznie się zebrałam i znalazłam razem z mamą bardzo dobrą stadninę. Jestem z niej zadowolona, jednak w ostatnich miesiącach nie byłam tam ani razu, ponieważ pewne anomalie, że tak powiem (czytaj: choróbska, basen, i jeszcze raz choróbska + wyjazdy), mi na to nie pozwoliły.
I co dalej?
Staram się wymyślić, o czym by tu napisać. Czytam książki, rysuję konie, zamierzam również zrobić mini-sesję moim figurkom.
Czy blog odżyje? Taką mam nadzieję. Liczę również na wsparcie od Was, Czytelnicy. Liczę również na to, że nauczyciele przestaną tyle zadawać (jednak nic jak na razie nie zapowiada takiego nagłego zwrotu akcji) i na to, że wrócę do jazdy na tak długo, jak to możliwe...

Ufff. Udało się. Oto moja końska historia. A jakie są Wasze?

Pozdrawiam

horsefan