To blog opowiada o mojej końskiej pasji. Piszę tu o koniach i jeździectwie, mojej wielkiej miłości, o figurkach koni, które zbieram, marki Schleich-S... niemal o wszystkim, co jest związane z końmi.
Zapraszam do czytania!

niedziela, 30 listopada 2014

Jak obchodzić się z koniem [w trakcie jazdy]?

W poprzednim poście napisałam o tym, jak popędzać konia.
Ale to nie wszystko, a pytanie w tytule nie jest przypadkiem.
Sama długo zadawałam sobie to pytanie i odpowiedź zawsze była zła. W siodle nie byłam pewna siebie i nie potrafiłam prawidłowo pokazać koniowi co chcę, choć wiedziałam jak to się robi.
Ale może lepiej wszystko Wam powiem od początku.



Socjalizacja z koniem, na którym mamy jeździć może być bardzo ważna, tak jak lepiej znać osoby, z którymi mamy robić projekt w szkole czy pracy.
Podstawą takiego zapoznania może być czyszczenie. Wnerwia mnie, kiedy ludzie przychodzą na lekcje jazdy i najpierw trzeba oporządzić konia, a oni na to: "Ale ja przyszedłem/przyszłam na jazdę, a nie na drapanie konia szczotką". Doświadczenia trzeba zbierać, a to jest jedno z nich.
(Jeśli jednak Wasz wierzchowiec ma nieco paskudny charakter, lepiej aby oporządził go Wasz instruktor lub inny pracownik ośrodka, który go/ją zna.)


Druga sprawa to... nie bój się konia. Niedawno na lekcji jazdy zobaczyłam pewną dziewczynę, której na twarzy było wypisane, że koni boi się jak ognia. Pamiętajcie: koń nie jest głupi. Tzw. piąty zmysł, który ma większość zwierząt. On/ona wyczuwa twoje emocje i zastanawia się,  jak je wykorzystać.
Wiąże się to również z pewnością siebie - ja jadąc na kucyku imieniem Wanilia, która była (i nadal jest) niezłym kombinatorem, czułam się w miarę bezpiecznie, byłam skupiona, ale nie byłam pewna siebie. Wanilka wykorzystywała każdy moment mojej niepewności na swoją korzyść; a to sobie skręci na bok, a to zmieni kierunek, czy zatrzyma się w środku hali i zacznie stać bezczynnie. 
Z początku o wszystko "oskarżałam" mojego wierzchowca.

W czym właściwie tkwił problem? Okazało się, że nie jestem wystarczająco... konsekwentna, czyli nie przekazuję koniowi, jak to ujęła moja instruktorka - "pozytywnej złości". Może części z Was kojarzy się to z wściekłym waleniem zwierzęcia po bokach, ale tak nie jest. W poprzednim poście, kiedy pisałam, jak konia należy popędzić, dałam trochę rad tym, którzy jeżdżą na tych "lepiej ułożonych" i napomniałam ich, żeby nie uczyli się jazdy na półdzikich, ponieważ to zwyczajnie nic nie da. Jednak na tym świecie jest wiele wierzchowców pokroju Wanilii, które chcą się od wszystkiego wywinąć.

Wodze należało ściągnąć krótko, ręce mieć na wysokości pępka. W jednej z nich palcat, na wypadek wybitnego lenistwa. Od czasu do czasu można kopnąć, ale po tym od czasu ścisnąć konia tak, aby kolana nie odstawały nam w żaden sposób od siodła. Postawa jak najbardziej wyprostowana:)
I co jeszcze?
Na padoku/hali, gdziekolwiek jeździcie, znajdźcie sobie jakiś punkt do którego chcecie dążyć. I do niego dążcie. A potem skręt. Zdarza się, że koń chce sobie skrócić drogę, ale na to mu nie pozwalajcie. Jak mówi moja instruktorka: raz koń zobaczył twoją niepewność, to potem w ogóle nie będzie się ciebie słuchał. No, bo kto w końcu ma być mózgiem tej operacji? Koń czy ty?

Muszę przyznać, że jazda konna nauczyła mnie pewności siebie, choć przedtem mi jej brakowało. Jeśli jednak ktoś jest pewniejszy siebie zanim zacznie jazdę, to nie musi oznaczać, że w siodle też taki będzie, uczymy się przecież przez całe życie:)

A jakie są Wasze doświadczenia?

Pozdrawiam

horsefan

piątek, 10 października 2014

Poradnik horsefana: "Jak popędzać konia?"

Cześć! 

Niemal każdy jeździec na początku nauki czegoś nie ogarnia. I właściwie to się nie tyczy tylko nauki jazdy - ja, dajmy na to, nigdy nie ogarniam tematu z matmy na 1 lekcji z danym materiałem.
O co dokładnie chodzi? Pewnie większość z Was domyśla się z tytułu posta - o utrzymanie prawidłowego tempa w czasie jazdy.



Kiedy teraz patrzę - z perspektywy czasu - na to, jak mi z tym szło, to było różnie.
Przygodę z jazdą rozpoczęłam dość wcześnie, mając ok. 3 lat. Niewiele pamiętam z tamtego okresu i właściwie, gdyby nie moi rodzice, to może bym o nim całkowicie zapomniała. Nadal gdzieś w odmętach mojej pamięci znajduje się sytuacja, kiedy mieliśmy ćwiczenia w małej stajence, konie to chodziły w kółko stępem, to kłusowały. Akurat mieliśmy przejść do kłusu po raz pierwszy, instruktor zawołał: "Kłus!", i konie powoli zaczęły się rozkręcać, jednak większość z nich miała lekkiego lenia. Wówczas ja, taki mały bączek, "wspięłam" się po szyi konia, na którym jechałam i szepnęłam mu do ucha: "Kłusem, koniku, kłusem..." i koń po paru sekundach ruszył, a wraz z nim reszta. Przez niemal cały okres wczesnego dzieciństwa uważałam, że ten kłus był moją zasługą. Potem, jak nieco podrosłam, doszłam do wniosku, że te konie po prostu były wytrenowanie "pod kreskę", a to, że koń ruszył tuż po moich szeptaniach było zwykłym zbiegiem okoliczności...
Potem, gdy w byłam w 4-5 klasie podstawówki, wróciłam do jazdy. Niestety, jak zapewne wiecie z poprzedniego posta, mój ówczesny instruktor był słaby i nie nauczył mnie jak prawidłowo kierować koniem, jak prawidłowo siedzieć i min. jak odpowiednio popędzić konia.

Na czym polega ta cała filozofia? 

Otóż, kochani, początek wydaje się być niemal logiczny - dobra stajnia, wytrenowane, dobrze ułożone konie. Nikt się przecież jazdy nie nauczy jeżdżąc na półdzikim stworzeniu. 
Drugi to odpowiednia kontrola ciała. Kiedyś często nie rozumiałam, kiedy jeźdźcy mówili, że wszystko ich boli, ale po praktyce wiem, co to znaczy. Jazda oznacza, że musisz mieć wiele mięśni w gotowości. Tyczy się to nóg, bo musisz mieć, czym nacisnąć na wierzchowca, rąk, bo musisz mieć, czym kierować, pleców, bo musisz mieć odpowiednią postawę... można by to opisać inaczej, ale tak chyba jest najbardziej przejrzyście.  
A jak popędzić? Metod jest wiele, ale ta, którą ja znam najlepiej i sama z niej korzystam (poza tym większość koni jest szkolona właśnie tą metodą) jest:
  1. Wyprostować się, 
  2. Ścisnąć konia w okolicach brzucha lub łopatek z całej siły; oczywiście nogami;
  3. Odchylić się lekko do tyłu. 
 Czasem, oczywiście, może to nie wystarczać. Wtedy należy uderzyć konia batem w bok, ale nie tak, żeby krew się lała, żeby zwierzę biegało w strachu i popłochu. Trzeba to zrobić zdecydowanie, ale tak, by dać wierzchowcowi wyraźny sygnał, że ma przyspieszyć.

Czy ciągle muszę to robić?

Jeśli koń się ciągle zatrzymuje, może to być  oznaką wybitnego lenistwa, potrzeby załatwienia spraw fizjologicznych lub... tego, że robimy coś źle. 
Sprawdź wówczas, czy nie trzymasz wodzy za wysoko lub zbyt mocno ciągnąc do siebie. Muszą być ściągnięte, lecz zawsze na wysokości pępka. Dlaczego? Jeśli trzymasz lejce tak, jak w przykładach powyżej, jest to dla konia sygnał, że ma spowalniać albo się zatrzymać. 
Druga rada to... zawsze zaciskaj nogi, choćby nie wiem, jak to bolało. Ja też muszę na lekcjach wyciskać z siebie siódme poty, by to zrobić, ale cóż, innego wyboru nie mam:(  (Choć zaletą tego jest fakt, że może to Wam pomóc w utrzymaniu równowagi:))


Jakieś pytania, niepewności? O takie wypowiedzi proszę w komentarzach:)

Pozdrawiam

horsefan

czwartek, 25 września 2014

Z notatek jeźdźca: "Mój wierchowiec to ogier..."

Kochani!

Obietnicy swojej dotrzymuję, albowiem dzisiaj opowiem Wam o moim pierwszym zaskoczeniu na lekcjach jazdy.
Wcześniej, kiedy rozpoczęłam lekcje, jeździłam na pewnej klaczy imieniem Madame Butterfly (a.k.a. Siwa), która słynęła ze swojego opanowania. Znaczy się, na początku jazdy zawsze była spokojna, a potem dawała całemu światu do zrozumienia, jak bardzo jest zmęczona i najlepiej to teraz wygrzewałaby się na słoneczku, na pastwisku.
Ogółem, nie było aż tak źle.
Kiedy jednak rozpoczęłam lekcje w tym miesiącu, okazało się, że Siwą będzie dosiadać moja mama, a ja dostanę niejakiego Olimpa. Myślę sobie: "Spoko luzik, nie ma się czego bać...", dopóki moja instruktorka nie przyprowadziła go. Kiedy jednak do tego doszło, wzięłam się za czyszczenie. Po paru minutach pani Martyna powiedziała: "Wracam za parę sekund, tylko trzymaj go mocno, żeby nie zwiał, bo to ogier...".



Zatkało mnie. Ktoś z Was pewnie by zapytał, dlaczego. Otóż: młody ogier to niewyżyta bomba energiczna, a w obecności równie młodej, całkiem ładnej klaczy w 99.9% przypadków dostaje kręćka.
Jak będzie się zachowywać? Moja odpowiedź stała tuż obok i uporczywie usiłowała rozwiązać węzeł, którym był przywiązany. Chytry jak lis.
Moja lekcja obeszła się (całe szczęście) bez większych nieszczęść. Jednak Olimp nie zawsze był posłuszny, tak jak tego chciałam, może to częściowo moja wina, przecież co dopiero powróciłam do jazdy... jedno jest stuprocentowo pewne: dość często zwracał swój tęskny wzrok w stronę Siwej (z moją mamą na grzbiecie, notabene).

A jakie są Wasze wierzchowce? (Jeśli macie jakiekolwiek, rzecz jasna:))

Pozdrawiam

horsefan

niedziela, 31 sierpnia 2014

Powrót do jazdy

Witam!

Od dawien dawna nie gościłam na tym blogu. Ale cóż, dużo wyjazdów i problemy z netem, tak mogę to wyjaśnić. 
Po powrocie z wakacji postanowiłam, że czas wrócić do jazdy konnej, ale nie tak, jak wcześniej. Tamten instruktor w ogóle mnie nie uczył, tylko stał, gadał ze znajomymi i krzyczał od czasu do czasu coś ledwie zrozumiałego. Na początku miałam do tego dystans, ale potem ledwie wytrzymywałam. W końcu zerwałam kontakt z tamtą stadniną i w ogóle nie wiedziałam, co dalej począć z moją końską pasją. Ostatecznie odstawiłam ją na margines.


Konie to moja pasja od wczesnego dzieciństwa i okropnie by było to tak po prostu zostawić. I będąc na moim miesięcznym kursie angielskiego w UK, doszłam do wniosku, że mogłabym powrócić do tego. No bo jak? Prowadzę blog o koniach, ale nie jeżdżę. Trochę wstyd, co?
Uparłam się do takiego stopnia, że po powrocie poprosiłam rodzinę o jakieś dobre lekcje jazdy. I co? Znaleźliśmy całkiem przyzwoitą, dobrą szkółkę jazdy o nazwie La Scalla.

Lekcje zaczęły się wkrótce po konsultacjach i powiem Wam szczerze, że nie było łatwo powrócić do czegoś, czego się dawno nie robiło. Mimo tego, mam na tyle determinacji, a przy tym świetną instruktorkę, by robić to dalej. 
I tego Wam życzę, żebyście się nie poddawali w Waszych marzeniach; zarówno tych końskich, jak i nie-końskich. Moja nauczycielka jazdy mówi, że pasja i determinacja są bardzo ważne. Więc i wy miejcie ich jak najwięcej, by spełnić marzenia.

A więcej o moich przygodach z jazdą konną w następnych postach:)

horsefan

czwartek, 3 lipca 2014

Rasy koni - koń Przewalskiego

Ostatnio siedziałam sobie i myślałam: "O czym by tu napisać?". W głowie ziało pustką. Nic. Próba numer 2. Znów nic. W końcu sięgnęłam po jedną z moich książek i zaczęłam przewracać kartki.
Wówczas w moim mózgu pojawiło się światełko.
"Jak mogłam o tym zapomnieć?!" - wrzeszczę na siebie w głowie. Przecież od dawna chciałam o tym napisać...
I tak postanowiłam, że opowiem Wam o koniach Przewalskiego. 


Wygląd

Konie Przewalskiego mają średnio 132 cm wysokości. Wszystkie osobniki tej rasy są maści bułanej, w której jasne włosy są koloru piaskowego, zaś kończyny mają czarne podpalania do stawów nadgarstkowych i skokowych (często występują na nich pręgowania). Grzywa to istna mieszanina włosów czarnych i brązowych, typowa dla ras prymitywnych, dorastająca do 20 cm. Nie opada ona jak u ras udomowionych, tylko sterczy, jak u hucuła. Konie te grzywki praktycznie nie posiadają lub jest ona niewielka. Podbrzusze ma odcień kremowy. Podobnie jak u hucułów, występuje u nich długa pręga, która biegnie od grzywy do końca zada. Włosy ogona są długie i szorstkie. Głowa jest długa i ciężka, o profilu prostym, o trochę wypukłym czole. Oczy są osadzone wysoko, blisko uszu. Sierść wokół oczu i chrap jest jaśniejsza od reszty ciała. Kłąb jest słabo uwydatniony.
Choć konie Przewalskiego przypominają podrodzaj osłów, to nadal zalicza się je do gatunku Equus caballus. Ich prymitywny wygląd bierze się zapewne z tego, że są blisko powiązane z przodkami konia.



Historia

Odkrycie, a właściwie ponowne odkrycie koni Przewalskiego jest owiane legendą. Rosyjski zoolog, J. S. Poliakow nadał im tę nazwę na cześć odkrywcy Mikołaja Przewalskiego, pułkownika w carskiej armii. Przewalski natknął się na nie po raz pierwszy w 1879 r. w rejonie Tien-szan (Góry Żółtych Koni), na skraju pustyni Gobi, w Mongolii. To właśnie z tych okolic Czyngis-chan wyruszył na podbój świata (min. Polski) sześć stuleci wcześniej. Kirgiscy myśliwi podarowali tam Przewalskiemu skórę konia. Kirgizi polowali na te konie (nazywali je Taki) także i później, aż do momentu, gdy zniknęły. Poliakow użył tej skóry, którą otrzymał Przewalski do pierwszego, naukowego opisu tej rasy.
Mikołaj Przewalski, w przeciwieństwie do Poliakowa, nie był ani przyrodnikiem, ani zoologiem. Był cenionym wojskowym, kartografem i agentem, który - jak Brytyjczycy - wyprawiał się w nieznane, dzikie tereny. To właściwie była scena częściowo polityczna. Brytyjczycy obawiali się, że przez Afganistan Rosjanie mogą zaatakować Indie, ich najważniejszą kolonię. Z tego powodu oba mocarstwa starały się zdobywać względy wśród lokalnych władców, nie rezygnując jednak z nowych odkryć. Przewalski działał na terenie Mongolii, potem w Tybecie. Do dziś uznaje się go za odkrywcę dzikich koni, które nazwano na jego cześć, choć o dzikich koniach na tamtych terenach donoszono wiele lat wcześniej.
Co ciekawe, angielski naturalista, pułkownik Hamilton Smith dokonał szczegółowego opisu tych koni 65 lat wcześniej, w 1814 roku. Swoje odkrycie opublikował w znanym, ówczesnym czasopiśmie Jardine's Naturalist's Library.
W 1889 roku rosyjscy przyrodnicy złapali cztery konie Przewalskiego w Gaszun, we wschodniej Dżungarii, na obrzeżach Gobi. Rok później te, które przetrwały, czyli ogier i dwie klacze trafiły do majątku Fryderyka von Falz-Fein w Askanii Nowej na Ukrainie. W ciągu kolejnych 12 miesięcy Karol Hagenbach, czołowy kolekcjoner świata zwierzęcego, zorganizował dużą ekspedycję. Został wtedy wynajęty przez księcia Bedford do uzupełnienia jego kolekcji. Z pomocą Kirgizów schwytał 17 młodych ogierów i klaczy. Dzięki nim udało się zbadać gatunek. Okazało się, że jest to rasa o bardzo wyjątkowych właściwościach.
Obecnie konie Przewalskiego żyją głównie w zoo, ale coraz częściej wypuszcza się je na wolność w Mongolii.

Mam nadzieję, że post Wam się podobał:)

Życzę fajnego lata i pozdrawiam

horsefan

niedziela, 8 czerwca 2014

"Pomocy! Koń mnie poniósł!"

Witam po długiej przerwie!

Kiedy ponownie rozpoczęłam naukę jeździectwa, zdarzało mi się to prawie co chwilę. Mój instruktor uważał, że nie potrafię postawić na swoim, a ja po prostu uważałam, że klacz, na której jeździłam, jest po prostu zbyt inteligentna lub ma moje zdanie w nosie. Na początku mojej nauki dość często traciłam kontrolę nad Lady, ale z upływem czasu nie było aż tak źle.



Teraz cofnę się nieco w czasie, ale niezbyt dużo. Jakiś rok lub dwa lata temu. Pojechaliśmy wtedy z rodzicami do Krakowa, do mojego konia, Panka. Mój wujek wynajmował (i nadal wynajmuje) pewną dziewczynę z sąsiedztwa, by trenowała konie. Był śliczny wieczór, a my z Pauliną (tą instruktorką) postanowiłyśmy sobie pojeździć. Tego dnia miałam po raz pierwszy dosiąść Panka. I to zrobiłam. Kilka sekund w siodle, wszystko jest okej, i...
..."Pomocy! Koń mnie poniósł!"

To jeden z najbardziej rozpowszechnionych scenariuszy w życiu młodego jeźdźca. Ja jako "mistrz" w tej dziedzinie, chciałabym Wam doradzić.



Poniesienie przez konia nie oznacza, że musi on/a galopować. Tak jak wspominałam powyżej - może najzwyczajniej w świecie mieć cię gdzieś. Niebezpiecznie robi się wtedy, gdy jesteśmy na otwartym terenie. Sama tego doświadczyłam, i chcę, żebyście tego uniknęli.
  1.  Lubisz Gwiezdne Wojny? W kodeksie Jedi było wyraźnie napisane: "Nie ma emocji, jest spokój." Więc i ty zachowaj zimną krew; nie panikuj, nie krzycz, ani nie bij konia. Gorzej jest, kiedy koń skieruje się jak samobójca ku ruchliwej ulicy lub na asfaltową nawierzchnię. 
  2. Nawet nie myśl, żeby ciągnąć za wodze. To jeden z błędów, który i ja wielokrotnie popełniałam. Zdenerwowanego konia boli coś nieustannie, więc to i tak nic nie da, poza tym,  zwierzę może się jeszcze bardziej spłoszyć. Rzadko się uspokaja. Kiedy koń się spłoszy, nasz dosiad nie jest, co prawda, perfekcyjny, ale lepiej postarać się go wzmocnić i poluzować wodze.
  3. Kiedy sytuacja się nieco ustabilizuje, trzymaj zwierzę z dala od ulicy. Lepiej skierować je na pole uprawne z dala od wszelkich niebezpiecznych zabudowań lub wjechać do (jeszcze) nieogrodzonego ogrodu twojego gburowatego, wiecznie ryczącego na ciebie sąsiada i pokryć koszty, niż spowodować wypadek i płakać po ukochanym przyjacielu. Jeśli jedziesz w zastępie, koń rzadko oddala się od grupy (moja Lady była aż za blisko wałacha, na którym jechała moja mama). Jeśli jakiś koń się spłoszy, możliwe, że Twój - ciebie i Twoich towarzyszy obowiązuje jedna podstawowa zasada: poczekać, aż koń się uspokoi i wtedy jechać dalej. 
  4. Jest wiele powodów, dla których konie się płoszą. A to coś zobaczą, a to coś usłyszą, a to uderzą się o coś. Niektóre konie reagują na dużą przestrzeń jak mój zwariowany pies - galopują bez opamiętania. Niektóre robią tak, gdy ktoś nagle narzuca im swoją wolę i chcą wyrazić swoje wielkopańskie niezadowolenie. Ale nie martw się - kiedy szajba koniowi minie, zazwyczaj daje się prowadzić bez przeszkód.              
  5. W zastępie są różne konie, w tym takie, które kompletnie nie reagują na pomoce, bo wielu nieodpowiednich ludzi uczyniło z nich zwierzęta nieczułe na wędzidło. Radzę omijanie szerokim łukiem stajni, gdzie wynajmuje się tzw. "tramwaje", czyli konie, na których każdy wyżywa się do woli. 
Mam nadzieję, że przyswoiliście sobie powyższe punkty. Jeśli nie, o pytania proszę w komentarzach.
Pozdrawiam

horsefan                                                                  

czwartek, 1 maja 2014

O Dubaju cz. 4



Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jak wygląda meczet od środka? Owszem, zdjęcia w Internecie, w wiadomościach w telewizji są. Wszędzie są pokazane jakieś szczątkowe części, niby wszystko wygląda tak samo, kolorowo (mam na myśli strefę dla mężczyzn i strefę dla kobiet). To pytanie nurtowało mnie odkąd dowiedziałam się, że mamy w Kościele katolickim takie święto jak Dzień Islamu, które obchodzi się w styczniu. 

Jestem z Gdańska, w którym – jak pewnie wiecie – znajduje się jeden z nielicznych meczetów w Polsce. Zapraszają tam od czasu do czasu na wycieczki i lekcje kulturoznawcze do minaretu. Ja nie miałam niestety okazji tam pójść, ze względu na obowiązki i moje wygospodarowanie czasu. 

Ale tak! W Dubaju nadarzyła mi się okazja na odwiedzenie meczetu. Byliśmy w tej biedniejszej części (tym razem) Zachodniej, a nie Wschodniej Dżumajry. Idąc sobie ulicą widzieliśmy jakieś miejsce do modlitwy co kilka metrów – raz na parkingu zobaczyliśmy miniaturkę meczetu, przed którym modliła się grupka podróżnych. W końcu naszym oczom ukazała się pięknie ozdobiona świątynia, pełna arabskich zdobień. Od razu ją poznałam z naszego przewodnika – według niego to jedno z niewielu świętych miejsc muzułmańskich w Dubaju, gdzie wpuszcza się „niewiernych”. Gdy podeszliśmy do jakiegoś Araba i zapytaliśmy się go, czy można tam wejść, powiedział, że nie, ale możemy się najwyżej porozglądać, nic ponadto. Już byłam załamana, a moja rodzina zaczęła rozmawiać między sobą, że w przewodniku musi być błąd. Weszliśmy jednak do ogrodu przy meczecie i oglądaliśmy go od zewnątrz. Przechadzaliśmy się akurat obok drzwi z napisem: „Area only for women”, co znaczy, że to wejście do strefy dla kobiet. Na schodkach siedziała jakaś muzułmanka, trochę przy kości, z różowym hidżabem (to taki sposób zawiązywania chusty w islamie) na głowie. Zapytała się nas, czy chcielibyśmy wejść i obejrzeć meczet od środka. My odpowiedzieliśmy jej, że po to tu przyszliśmy. 



Gdy mój tato chciał pójść razem z nami, kobieta oznajmiła mu, że nie może wejść do strefy dla kobiet, a ona z kolei nie może go wprowadzić do męskiej części, gdyż sama nie ma tam wstępu. Tak więc, zostawiłyśmy tatę samego, a ja o mały włos nie dostałam kręćka z radości. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale ja mam bzika na punkcie różnych religii, narodowości i kultur, więc nie zrozumcie mnie źle.



Drzwi były niemal jak wrota do innej rzeczywistości. U nas mamy na wejściu tylko wodę święconą, a dalej tylko rzędy ławek, w których siadamy. No, i konfesjonały – jakby ktoś chciał się spowiadać. A tutaj: na pierwszym miejscu – zdejmujemy buty, bo po meczecie chodzi się na bosaka. Na drugim – automat z wodą, ponieważ przed modlitwą należy się umyć (my też musiałyśmy to zrobić, bo przy wejściu do meczetu zawsze należy to zrobić). Na trzecim - toaleta lub łazienka, ale tam nie zaglądałam. Wówczas nasza przewodniczka wprowadziła nas do pierwszego pomieszczenia, dosyć małego. Podłoga była wyłożona specjalnym dywanikiem, na którym były wyhaftowane miejsca dla modlących się. Z przodu widniała mała nisza, ozdobiona napisami po arabsku. Wyznaczała kierunek do Mekki. Po bokach były półki z książkami - każda z nich to był egzemplarz Koranu do poczytania. Co dziwne, na grzbietach niektórych z nich były tytuły w innych językach niż arabski - np. po angielsku i francusku - a muzułmanie wierzą, że Koranu nie można tłumaczyć na inne języki.
Gdy wszystko obejrzałyśmy, przewodniczka pozwoliła nam pójść na wyższe piętro. Tam były dwie inne sale do modlitwy - jedna taka jak na dole i druga dla matek z dziećmi. 

Po wyjściu na zewnątrz nie mogłam uwierzyć, że weszłam do meczetu - wszystko wydawało się takie nierealne. 

W drodze powrotnej do hotelu mama opowiedziała mi, że z tymi meczetami i możliwością wejścia do nich jest różnie - jak była kiedyś z tatą w Turcji (nie wiem, czy można powiedzieć, że byłam z nimi, bo mama była wtedy w ciąży) i można było wejść do każdego meczetu, z wyjątkiem czasu modlitwy. A tutaj, na Półwyspie Arabskim do takich rzeczy meczety specjalnie się wyznacza. 

Mam dla Was pewną ciekawostkę: 

U nas, w Europie, weekend to sobota i niedziela. W krajach muzułmańskich weekend to piątek i sobota, gdyż to w piątek idzie się do meczetu.
Kiedy szłam z rodzicami na stację kolejową, byliśmy niemal punktualnie, a okazało się, że pociągi nie przyjeżdżają. Czekaliśmy więc z innymi podróżnymi na korytarzu na stacji. Z pobliskiego meczetu muezini najpierw nawoływali do modlitwy, a potem zaczęli śpiewać cytaty z Koranu. Otwarcie nastąpiło ok. godziny później. A dalej wszystko jest jak na co dzień.


I co? Podoba się?

Pozdrawiam

horsefan

sobota, 12 kwietnia 2014

O Dubaju cz. 3





Dzisiaj pobawię się Waszą wyobraźnią i zabiorę Was na zakupy. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie zapachy i smaki. Najpierw czujecie woń przypraw; cynamonu, kardamonu, pieprzu, liści laurowych i szafranu oraz wielu innych. Ponadto, czujecie naturalne barwniki do malowania, np. lazuryt w proszku. Znajdują się one w workach na jakimś kramie, przed sklepem.





Otwieracie oczy, ale nadal jesteście skupieni na smakach i zapachach. Wchodzicie do owego sklepu z przyprawami, który prowadzi dwudziesto-paroletni Arab, z włosami zaczesanymi do góry, noszący liczne pierścienie z wielkimi kamieniami, w wierze, że te przyniosą mu dobrobyt. 
Staracie się z nim porozmawiać. Pyta Was, skąd jesteście, o pogodę w kraju itp. W końcu pokazuje Wam towar, jaki może zaoferować. Są to liczne cukierki, które wyglądają jak kamyczki w kolorach: zielonym, niebieskim i czerwonym. Wśród nich są czekoladki, sprzedawca twierdzi, że słodzone miodem. Próbujecie. Po prostu rozpływają się w ustach! Następnie pokazuje Wam podobne cukierki, tym razem to wysuszony imbir, który pachnie jak mieszanina oryginalnego aromatu imbiru i cukrowej słodkości. Facet twierdzi, że – jak czekoladki – są słodzone miodem, ale wątpicie w to, bo raczej nie można tego stwierdzić po licznych kryształkach, którymi oblepiony był każdy kawałeczek. 
Ale postanawiacie spróbować. Piekielna słodycz przeobraża się w tradycyjny smak imbiru i czujecie, jakby było to kwaśne. Mimo tego, staracie się nie skrzywić i mówicie, że dobre. Och, prawie zapomniałam! Towarzyszy Wam ktoś z rodziny, najlepiej z najbliższej. Są to dwie osoby. One zdecydowanie mówią, że cukierki są smaczne i dorzucają je do listy zakupów. Po chwili sprzedawca pokazuje Wam sporo suszonych owoców; wszystkie są dobre, ale Wasza rodzina nie decyduje się na ich zakup, ponieważ „można je kupić w kraju”.  Na koniec Arab wyjmuje suszone kwiaty szafranu i mówi, że możecie spróbować. Zgadzacie się. Roślina prawie pozbawiona smaku, ale to nie koniec! Podchodzicie do lustra. „Mamo, chyba mam żółty język!” – mówicie. Wasza mama, jedna z tych dwóch osób podchodzi i sama patrzy na swój. Też spróbowała, więc jej język także stał się żółty. 

Ostatecznie kupujecie kilka przypraw, czekoladki i imbirowe cukierki, bez szafranu. 

I co? Jakieś wrażenia? Teraz się (może) zdziwicie, ale to historia oparta na faktach. Zdarzyła się mnie i moim rodzicom, gdy poszliśmy do Wschodniej Dżumajry.

Innym razem poszliśmy gdzie indziej:

W Dubaju jest takie miejsce we Wschodniej Dżumajrze zwane Gold Souk. To ulica wypchana po brzegi sklepami z biżuterią (zrobioną z 24-karatowego złota!). Na Gold Souk’u trudno znaleźć coś dla siebie - to biżuteria przeznaczona dla Arabek, które wprost uwielbiają się obwieszać - ale jeżeli coś Wam wpadnie w oko, trzeba wziąć drugi fakt pod uwagę - ceny są wysokie, ale można wynegocjować lepszą. Wystarczy powiedzieć: „Albo taka, jaką ja proponuję, albo pójdę do konkurencji!”, lecz trzeba to powtarzać kilka razy, bo sprzedawcy z trudem ulegają namowom.
Szkoda, że nie zrobiliśmy zdjęć! Na wystawach były wielkie złote bransolety i naszyjniki oraz kolczyki, a także dziwactwa przeznaczone głównie dla rosyjskich turystów (bo kto inny by je kupił?): złoty różaniec i smoczek dla dziecka ze złotym uchwytem. Widok czegoś takiego był dla mnie istnym szokiem!


To nie koniec postów o Dubaju (mam nadzieję, że uda mi się zrobić następne)! 
I co? Dobry powrót horsefana po trzech tygodniach? 

Pozdrawiam

horsefan